niedziela, 30 marca 2008

Polando

Odwiedziliśmy na tydzień Polskę.

Czemu personel we wszystkich restauracjach jest albo chamski, albo niekompetentny, albo jedno i drugie? Czy to skutek tego, że wszystkie lepsze kelnerki pracują w Londynie? W takim razie, ironicznie, emigracja ugryzła emigranta w tyłek. Swoista dziejowa sprawiedliwość.

Zawarłem z Przemkiem układ - jeśli któryś z nas wpadnie kiedyś na pomysł pójścia do Sphinxa, ten drugi ma mu to wybić z głowy. Specjalność lokalu - jakiś suchawy kotlet, w dodatku do tego przeciwpancerne talarki których trzeba było pilnować, żeby nie wyfrunęły z talerza od dziobnięcia widelcem. Polska, kraj świetnego jadła, zaiste. Da się to jadło dostać, po prostu nie w Sphinxie.


Polska, wciąż kraj absurdów i chamstwa. Kolejka do odprawy i dzikie szturmy Warszawstwa, żeby tylko się wepchnąć, na zupełnego chama. Sądząc po ubraniach owo chamstwo jest zupełnie niezależne od poziomu zamożności. Do ubikacji w hali odlotów nie da się zbliżyć, tak cuchnie papierosami. Zakazy palenia nie są dla Warszawstwa, tylko dla frajerów jakichś, którzy się takimi rzeczami przejmują. Obsługa lotniska ma to w dupie. Czy się stoi, czy się leży.

Jeden z magicznych rytuałów Okęcia. Wszystkich trzeba wpakować do autokarów i... podwieźć 20 metrów do samolotu. W każdym razie nie więcej, niż 50 metrów. Ludzie stłoczeni w autokarze jak sardynki, autokar staje po drodze trzy razy. Te 50 metrów pokonujemy w dziesięć minut. Prymitywni Anglicy na swoim Luton pozwalają ludziom normalnie taki dystans przejść, dzięki czemu nie ma nagłych fal ludzkich na schodach, ale w Polsce jest Europa, ma być nowocześnie. Więc autokary.

Polska, kraj pięknych dziewczyn. Młodzież, co by nie mówiła nasza prasa, nawet nie w połowie tak zezwierzęcona jak angielska. Rozmów niektórych grupek da się posłuchać bez odruchu wymiotnego.

Polska, kraj z ambicją zmienienia się w prowincję Eurolando. Późno dowiedziałem się o zbieraniu podpisów pod projektem obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej, dążącej do rozpisania referendum w sprawie Eurokonstytucji. Nie widziałem nigdzie nikogo zbierającego podpisy. Cholera, czy to kiedyś będę mówił dzieciakom? Że nie widziałem nikogo, zbierającego podpisy?




czwartek, 13 grudnia 2007

Kryzys, Kryzysu, Kryzysem

Jakieś dwa lata temu angielski związek kierowców zapowiadał falę protestów jeśli cena galonu benzyny/ropy/Masaj przekroczy 90 pensów. Rząd uległ, zmniejszył taki czy inny podatek, nie przekroczyła. A potem był Irak, jednocześnie Chiny potrzebują więcej i więcej i więcej ropy. Stoi powyżej funta. I co? I nic. Stać nas. W tym jest problem, niestety - że nas stać. Szkoda, że nas stać. Gazety trąbią o nadciągającym kryzysie, ale ten jakoś nie chce się zmaterializować i zagrożenie idzie raczej z rynku własności, niż z rynku energetycznego. Szkoda. Dlaczego szkoda?

Otóż technologie niezbędne do zastąpienia ropy w transporcie i energetyce już istnieją i są dopracowane. Silniki wodorowe, metody bezpiecznego składowania wodoru, ogniwa paliwowe, nawet metody pozyskiwania wodoru z wody przy użyciu energii słonecznej, w cyklu niemal bezludnym. Moglibyśmy przejść na te technologie w ciągu dekady, ale tkwimy w zaklętym kręgu. Nikt nie wypuści samochodu wodorowego, kiedy nie ma go gdzie zatankować. Nikt nie wybuduje łańcucha stacji wodorowych, kiedy nie ma klientów. I siedzimy sobie dalej na ropie. Potrzebny jest silny impuls, szok paliwowy. Pozbędziemy się ropy najpierw z transportu i energetyki, potem z tworzyw sztucznych (prototypowe technologie bioplastików już istnieją). A wówczas... astalavista, Arabusy. Wszystkie barbarzyńskie średniowieczne państweka Bliskiego Wschodu przestaną nam być potrzebne, w jednej niemal chwili. I niech się tam zabijają, niech się mordują, kamienują, odrąbują sobie ręce, wysadzają się wzajemnie i gazują, skoro takie ich hobby i skoro tego chce od nich Allah. Nas to już nie będzie ani dotyczyć, ani obchodzić. Dlatego żałuję, że ten kryzys paliwowy nie chce się zmaterializować.

piątek, 18 maja 2007

Akt w trzech sztukach.

Piątek, 0013GMT. Więc wybaczcie kociokwik.

Akt I.


Kwacz: Gegege gege.
Wnuk dziadka: Gege gege.
Marcinek, dziecię bez winy: Ge.
Kwacz: Ge!
Wnuk dziadka: Ge!

wybory, kurtyna.

Akt II.

Kwacz: Gegege ge-gu.
Wnuk dziadka: Gegege ge-ga.
Kwacz: Ga?! Gu!
Wnuk dziadka: Gu?!! Ga!!
Marcinek, dziecię bez winy: Ga, gu?
Kwacz: Gu!
Wnuk dziadka: Ga!

Marcinek, dziecię bez winy przy zmywaku. Kurtyna.

Akt III.

Kwacz: Gu!
Wnuk dziadka: Ga!
Kwacz: Gu! Gugugugu!
Wnuk dziadka: Ga! Gagagagaga!

While (true) goto "Akt III";

wtorek, 10 kwietnia 2007

I stało się słowo.

Strasznie długo nic nie pisałem. Próbowałem, słowo. Rzecz w tym, że obojętne mi ostatnio wszystko, o czym pisałem dotąd (proszę o przecierpienie tego i następnego akapitu, wpis nie jest o polityce). Polityka.. mój Boże, jakie to nudne. Polska polityka tak jak ją widzę upodobniła się w jednej cesze do angielskiej - rozmyła się jakakolwiek różnica między wrogimi obozami. W Anglii wybór jest między New Labour i New New Labour. Za parę lat będzie między New New Labour i New New New Labour. Nawet chomika na amfetaminie się tym nie podekscytuje.

W Polsce to samo. PiS? SLD? LPR? Żadnej różnicy. Zupełnie żadnej. Czy swoją mizerią intelektualną i brakiem jakiejkolwiek etyki popisuje się Kaczyński, czy Miller, czy przewały robią swojaki z SLD czy swojaki z PiS - gdzie różnica? O CBA wszyscy wiedzieli, że będzie prywatnym batem na niekolegów. I jest. Wielka niespodzianka. Geremek chciał stracić mandat, to straci. O jej. Chwała nam i naszym kolegom. Nic, nic nowego, nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby mnie zainteresować. Chocholi taniec w rytm zapętlonej Międzynarodówki. Nuda śmiertelna.

Odpoczywam ostatnio od fantastyki, siedzę znowu w historii. Przeczytałem książkę Aviego Schlaima "Iron Wall" - rzecz o historii izraelskiej dyplomacji. Ta napisana przez Żyda książka jest ciężkim ciosem, czy właściwie monstrualnym mordobiciem dla kogoś, kto darzy sympatią Izrael. Moja sympatia przetrwała, ale ledwo ledwo. Gdyby taki na przykład Gibson zrobił film o USS Liberty... mógłby ją dobić. Przerobiłem później (po raz setny chyba) "Fiasko" Lema... trochę serca do tego nie miałem, Lem za często w tej powieści wali głupoty, za często się powtarza. I w końcu - po przydługim autoapologetycznym wstępie - to, o czym chciałem naprawdę napisać.

Lester pożyczył mi (i polecił) "Goodbye to All That" Roberta Gravesa. Pierwsze kilka stron uderzyło mnie jak młotem. Jaką potęgą jest jednak słowo pisane i jak potrafi człowieka przeszyć na raz w wielu głupotach, które głosił, podeptać je w jednej chwili! Ta rzecz zmiażdżyła mi generalnie długo utrzymywaną opinię o języku angielskim. Opinia owa, co z zadufaniem idioty głosiłem wielokrotnie była taka: języki słowiańskie jako opisowe nadają się do literatury. Języki germańskie jako bardziej zwięzłe nadają się do techniki. Piękny widok (jak wschód słońca nad polem martwych prawników) lepiej opisać po polsku, angielski się do tego nie nadaje. Jednocześnie nie masz nad angielski jeśli kto chce umieścić napisy nad śluzą powietrzną, czy skomentować kod źródłowy czegośtam. Proste "tailfin" zamiast "statecznik pionowy", "airlock" zamiast "śluzy powietrznej" i tak dalej. Głosiłem więc, że angielski jako język do literatury generalnie się nie nadający stawia autorowi o wiele wyższe wymagania. Trzeba geniuszu na miarę Tolkiena, czy Miltona Johna żeby coś z tego języka wykrzesać, zaś z miernej powieści angielskiej można zrobić przyzwoitą po prostu tłumacząc ją na polski. Matko Boska, jaką mam ochotę walnąć sobie w pysk.

W sumie nawet nie muszę. "Goobye to All That" to książka, która już mnie walnęła. Prosty, cudowny angielski, tak absolutnie czarujący, że czytając pierwszą stronę zamarłem na chodniku i pozwoliłem odjechać autobusowi. Tolkiena miałem za artystę, na miłość boską, tego sprawnego rzemieślnika od elfów, krasnoludów i podobnych pierdół. Całe moje głupie gadanie wzięło się najzwyczajniej w świecie z nieznajomości literatury angielskiej. Przeczytałem tony Pratchettów, Eriksonów, różnych Tolkienów i Clancych - słoma, siano. To jak wnioskować o języku w którym tworzył Prus, czy Lem na podstawie, nie wiem, Sapkowskiego. Robert Graves upokorzył mnie jak dawno nie byłem upokorzony. On i częściowo ludzie których opisuje. Niańka, która go wychowywała oznajmiła jego rodzicom w pierwszej rozmowie: "Emily Dykes is my name; England is my nation; Netheravon is my dwelling-place; and Christ is my salvation.". Zdarza się wam czasem takie uczucie jakby proste słowa uderzyły w was z potęgą młota parowego?

I znowu to zadziwienie nad siłą z którą autor potrafi zawładnąć czytelnikiem. Pamiętam siebie ostrzegającego znajomych przed publicystyką Oriany Fallaci. Doskonała rzecz, ale niezwykle niebezpieczna w tym, że niezwykle łatwo od czytania panny Fallaci stracić zupełnie i z kretesem własne poglądy i przyjąć bezkrytycznie te należące do niej. Sam wstęp (bo to wciąż kilkadziesiąt pierwszych stron) do "Goodbye to All That" budzi we mnie straszną nostalgię do czasów i ludzi których nigdy nie znałem. To nie wydaje się celem autora, pisze o czasach swojego dzieciństwa ze swoim normalnym lekkim czarem, prostym, tak ujmującym mnie stylem, przedstawiając je raczej przez pryzmat złych doświadczeń które wbiły mu się w pamięć niż przez różowe szkiełko "a za moich czasów". Ale świat tam opisany przemawia z większą potęgą niż jakiekolwiek wydumane światy fantasy, wydając się przy tym bardziej obcym i zadziwiającym niż one. Niczego nowego się od Gravesa nie dowiedziałem, ale to jak to zostało podane potrafi we mnie wywołać niemal bolesną chęć cofnięcia się w czasie do owej krainy na krańcu tęczy którą widzę w jego opowieści. Bardzo ciężko jest zachować własną obiektywną wiedzę o paskudnym nieraz obliczu owych czasów, nawet kiedy owo oblicze sam autor wskazuje oskarżycielskim palcem.

I rzecz, którą Robert Graves uświadomił mi dobitnie, coś, co spowodowało we mnie niemal rozpacz przy lekturze tych pierwszych stron... nigdy nie będę dobrze pisał. Mogę być w miarę sprawnym rzemieślnikiem, ale ta zupełna podległość słowa jaką demonstruje jest zupełnie poza moim zasięgiem.

Ech, czuję, że źle się do tego zabrałem. Każdy człowiek ma jakieś spektrum gustów ze szczególnie wrażliwymi punktami. Są na przykład słowa, których sama potęga przejmuje mnie dreszczem i które czasem sobie jak głupek powtarzam, bawiąc się ich energią. W te moje czułe punkty uderza autobiografia Gravesa, wpasowana dokładnie w mój gust i dlatego tak mnie porażająca - jakby została napisana dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że dla kogoś innego to może być nuda, lub po prostu nic specjalnego. Nie chciałbym w czytelniku, który być może po tę książkę sięgnie rozbudzać nadziei na jakieś objawienie - takiej nadziei nie sprosta żaden autor. Zbyt się chyba zachwycam. Ale ciężko mi się nie zachwycać kiedy w czasie lektury mam w sobie to samo wrażenie, które przykuło mnie jako dziecko do kiepskiego telewizora pokazującego balet wahadłowca przy "Nad Pięknym Modrym Dunajem". Nawet nie mogę uczciwie tej książki polecić - przecież za kilkanaście stron może stać się pospolita, albo nawet paskudna. Po prostu musiałem swoje pierwsze wrażenia przelać na cyfrowy papier. Mam nadzieję napisać więcej kiedy skończę lekturę.


niedziela, 28 stycznia 2007

Bajka o tym jak Zły Zbój Adaś dobrych ludzi HIV-em zarażał.

Na początku pewne zastrzeżenie. Tekst ten nie ma być jakąkolwiek próbą obrony Ojca Redaktora, Adama Michnika przed czymkolwiek, od sprawiedliwości dziejowej po ulewne deszcze. O Zbóju Adasiu mam opinię skrajnie negatywną, uważam go - krótko - za świnię, jedną z gorszych. Tekst ten ma być natomiast pewnym apelem o opamiętanie. Zbój Adaś stał się bowiem zbyt wygodnym chłopcem do bicia.

Ciężko podawać w wątpliwość twierdzenie, że dekomunizacja została w Niemczech przeprowadzona wzorowo. W samej rzeczy o wiele lepiej i sprawniej niż denazyfikacja. Instytut Gaucka wykazał się cierpliwością, bezstronnością, wysokim profesjonalizmem. Odtworzył ogromną ilość zniszczonych dokumentów, dał Niemcom dostęp do prawdy. Ciężko też polemizować ze stwierdzeniem, że Niemcy to jedyny kraj, któremu udało się to przeprowadzić. Bardzo istotnym czynnikiem jest tu fakt, że było to właściwie jedno państwo rozprawiające się z przeszłością drugiego - Republika Federalna Niemiec sypiąca ziemię na trumnę NRD. Nie tyle było to grzebanie w ranach własnych, co cudzych. Grzebanie we własnych boli.

Premier Mazowiecki nie wypowiedział wprawdzie słów o grubej kresce, ale jemu właśnie te słowa zostały przypisane i nigdy przeciw nim nie protestował - stał się więc uosobieniem tej idei. Sam ją wówczas popierałem. Trochę mi za to dzisiaj wstyd, ale przy potępianiu wszystkich, którzy chcieli zostawić tę przeszłość za sobą należy brać pod uwagę kontekst historyczny. Łatwo dziś rzucać kamieniami w Mazowieckiego, ówczesną Solidarność, uczestników obrad przy Okrągłym Stole. No bo zdrajcy, pozwolili ubekom wymknąć się sprawiedliwości, nie osądzili ich. Widzicie... nie mogli ich osądzić. Bo byli opozycją. A za rządem stała milicja, armia i tak naprawdę nie istniała żadna przeszkoda dla powtórki roku '81. Za wschodnią granicą był Wielki Czerwony Brat, w Polsce masa jego baz wojskowych prężnych i gotowych do walki z kontrrewolucją, zaś apologeci i wielbiciele Gorbaczowa zapominają, że to ten sam facet który siłą próbował zdusić dążenia niepodległościowe Ukrainy i Litwy, że nigdy żadnego upadku soc-bloku nie chciał, że doszło do tego wyłącznie z powodu straszliwej nieudolności Gorbiego. Z Okrągłego Stołu mogło wyniknąć porozumienie, mógł też wyniknąć rząd suk wiozących opozycję prosto do więzień. Mało kto też pamięta dzisiaj ten niemal magiczny klimat wpatrywania się w obrady, kiedy pierwszy raz do ludzi, do narodu dotarło, że oto coś może się autentycznie zmienić. Zmienić nie na skalę większej ilości kartek, albo odrobinę mniejszego ciśnięcia przez cenzurę kabaretów i pism, ale na skalę całkowitej zmiany ustroju, wydostania się spod sowieckiej okupacji. I opozycja, i naród mogły na wiele się zgodzić, żeby Wielkiego Czerwonego Brata pożegnać. Do tego nikt, ale to absolutnie nikt nie chciał modelu rumuńskiego, z ubekami otwierającymi ogień z pistoletów maszynowych do ludzi w kolejkach, z walkami na ulicach, z niezdecydowanym wojskiem jeżdżącym czołgami to tu, to tam. Względnie z interwencją bratniego państwa socjalistycznego - bo kto wiedział, czy Ruscy nie urządziliby nam drugiej Pragi? Trzeba, koniecznie trzeba pamiętać o tym kontekście kiedy myśli się i mówi o Okrągłym Stole. Nawet jeśli opozycja poszła wtedy na zbyt daleko idące ustępstwa, należy pamiętać, że porozumienie w wyniku którego będący u władzy Kwaśniewscy i Millerowie poszliby do slumsów a ubecy prosto do więzienia nie było możliwe.

Jest taki szczególny rodzaj miłośników historii, który ma niemal wszystkich dowódców i polityków za idiotów. No bo jak można podejmować takie lub inne decyzje, skoro skutki były tak opłakane? I to jest ogromne nieporozumienie. W wyniku właściwej decyzji może dojść do katastrofy. To nie czyni decyzji niewłaściwą. W wyniku decyzji całkowicie nieprawidłowej może dojść do bardzo pozytywnych skutków. To nie czyni owej decyzji prawidłową. Człowiek podejmujący decyzję teraz, w tej chwili, nie wie jakie będą jej skutki. Rząd Mazowieckiego miał do wyboru wziąć się za gospodarkę (inflacja bliska 1000% w skali roku, przy której życie gospodarcze kraju jako takie po prostu nie istnieje) i postarać się korzystając z unikalnej historycznie pozycji jak najszybciej ustabilizować kraj i uczynić przemiany nieodwracalnymi, albo wejść na kurs rozliczeń, sądów, całkowicie nastawić się na przeszłość, nie na teraźniejszość. Na dwie olbrzymie prace - rozliczenie z historią i jednocześnie odbudowę kraju nie było stać ani narodu, ani rządu. Osobiście uważam, że skupienie się wówczas na historii zaprowadziłoby nas tam, gdzie zaszła Rumunia czy Bułgaria. Niemniej z braku owego rozliczenia wynikło ogromne zło. Uwłaszczenie się ubeków i czerwonych na majątku państwowym, ich całkowity na pewien czas monopol w mediach, skrajna bezczelność z którą komuniści mogli sobie za pieniądze KGB stworzyć partię która w przyszłości miała dojść do władzy. Widzicie... po rządzie Mazowieckiego sytuacja była już w miarę stabilna, można było wziąć się do przynajmniej częściowego rozrachunku z historią. Dlaczego do tego nie doszło? Dzisiejsza prawica ma na to jedną odpowiedź - "Michnik".

To jest bełkot. Kłamstwo. W wyborach parlamentarnych w 1991 roku partie antykomunistyczne zdobyły ponad 40% głosów i całkowitą przewagę w parlamencie. Jedyne co mogło wówczas powstrzymać opozycję antykomunistyczną przed stworzeniem czegoś podobnego do Instytutu Gaucka była wzajemna nienawiść. Unia Demokratyczna nie była przeciwko dekomunizacji jako idei, jedynie przeciw dzikiej lustracji, nieujętej w karby prawa i służącej jako narzędzie walki politycznej (czyli dokładnie przeciw temu, co zrobił później Macierewicz). Prezydentem był człowiek, który doszedł do władzy na hasłach dekomunizacyjnych. Szefem jego gabinetu był Kaczyński, sojusznik Wałęsy z czasów jego walki z resztą opozycji. Michnik był redaktorem naczelnym gazety, która w żaden sposób nie była jedyną w Polsce. Nie miał możliwości przeszkodzenia rządowi solidarnościowemu w dekomunizacji. Dlaczego do niej nie doszło? Z powodu największego wroga polskiej "prawicy". A mianowicie... polskiej "prawicy". Terry Pratchett napisał kiedyś ładnie o Szkotach (cytat z pamięci) - "w malowniczych górach Szkocji dzielni szkoccy górale walczą ze swoimi śmiertelnymi wrogami - Szkotami". Podmienić nazwy i mamy polski ruch antykomunistyczny. Nienawidzili się tam wszyscy. Każda partia kłóciła się z inną. Nieudolność była najwyższą cnotą, dziwem nad dziwy było kiedy udało się zrobić cokolwiek. Masa ludzi z dawnej Solidarności, kiedy tylko poczuła waaaadzę, zapomniała w ogóle o jakiejkolwiek idei, o Polsce, o reszcie tego całego bagażu ideologicznego i wzięła się za nabijanie sobie kieszeni i polowanie na stołki. No - kto jeszcze pamięta to uczucie obrzydzenia z jakim patrzyło się na pierwszy prawdziwie demokratyczny parlament?

Michnik nie odpowiada za wybuch Wezuwiusza. Michnik nie odpowiada za II Wojnę Światową. Nie odpowiada też za Auschwitz, za Ptasią Grypę i za nieudolność pierwszego demokratycznego sejmu, za nieudolność Kaczyńskich, Olszewskich, Wałęsów, za głupotę Macierewiczów. Tym bardziej nie jest odpowiedzialny za to, że rząd Olszewskiego wypowiedział wojnę wszystkiemu i wszystkim (PiS odziedziczył tego ducha) i za pierwszy i główny cel postawił zrażenie do siebie partii liberalnych poprzez uparte wpychanie Polsce socjalizmu, a zraziwszy już do siebie wszystko i wszystkich i zrobiwszy z siebie pośmiewisko przy swojej skrajnie nieudolnej próbie wzięcia się za dekomunizację - upadł. SLD i PSL nie doszły do władzy z powodu spisku Michnika i Żydów, ale dlatego, że naród rzygał już postsolidarnościowcami i miał o nich opinię niewiele wyższą, niż o zawartości przeciętnej studzienki ściekowej. Zły Zbój Adaś nie jest wszechpotężnym demiurgiem. Jest świnią - oczywiście. Człowiek z zadatkami na prawdziwą wielkość, który autentycznie zasłużył się dla Polski (zabawne jest słuchanie podważającego te zasługi Giertycha, którego wystawiany w wyborach prezydenckich przez LPR tatuś był w 81 pomagierem Jaruzelskiego), który następnie ześwinił się i stoczył tak, że człowiek mógł tylko przecierać oczy ze zdumienia i zastanawiać się jak coś takiego, jak taki potworny upadek moralny aż do poziomu taplania się w basenie z Urbanem jest w ogóle możliwy. Ale Michnik był rednaczem gazety o zasięgu około 2 milionów, znacznie mniejszym niż od dawna popierające dekomunizację Radio Maryja. Nie mógł uchwalać ustaw, nie mógł skłócić ze sobą partii opozycyjnych. Nie musiał zresztą.

Dziś Zły Zbój Adaś jest bardzo wygodnym chłopcem do bicia. Człowiek, Polak zwłaszcza, ma tę tendencję do zrzucania swoich win i głupot na innych. To nigdy nie ja, to zawsze ci źli Oni. I rząd Olszewskiego staje się czysty jak łza, wojny prowadzone przez Wałęsę i Kaczyńskiego z resztą świata znikają w pomroce niepamięci, kłótnie, afery, dziecinne fochy i obrażanie się, bezmiar podłości, nieuczciwości i w końcu rażącej, potwornej niekompetencji którymi wykazały się formacje postsolidarnościowe znika gdzieś w różowej mgle wspomnień spod znaku "tego nie było" zaś wszystkie swoje winy i wszystkie rezultaty swojej głupoty i nieudolności składa prawica u stóp Michnika. Gdyby Michnik mógł sam jeden zastopować jakąkolwiek lustrację w Polsce, bez wątpienia by to zrobił. I wówczas byłby winny. Ale nie mógł. Nie zrobił tego. Cała, absolutnie cała wina leży po stronie naszej "prawicy". Zrzucanie swoich win na człowieka, który zapewne chętnie przyjąłby je jako zasługi jest zapewne odruchem bardzo naturalnym, ale też niezwykle tchórzliwym.

Czy przesadzam z teorią chłopca do bicia? Symptomatyczny tekst, proponuję przeczytać uważnie:
http://lukaszwarzecha.salon24.pl/3523,index.html

Czy teraz to widać? Autor ma informacje o tym że jedna (jedna!) Monika O. poszła z facetem do łóżka, bo nie chciała wyjść na rasistkę (nie wnikam, skąd te informacje pochodzą, założę, że autor ich sobie nie wymyślił). I stąd bierze się to: "Byłaby to wszystko czysta farsa i memento dla wyznawców politycznej poprawności, gdyby nie kilka, a może i kilkanaście (a kto wie, czy nie kilkadziesiąt) dziewczyn, tak otumanionych politycznie poprawnymi bredniami, że dziś nie wiedzą, ile życia im zostało". Na podstawie tej jednej Moniki O, autor czyni ofiarami politycznej poprawności wszystkie, wszystkie ofiary roznosiciela HIV. Każdą jedną. Widzicie - to nie te dziewczyny złapały HIV jak kretynki idąc do łóżka bez żadnego zabezpieczenia (przy okazji - te same lewackie siły, na które pomstuje autor propagują używanie zawsze zabezpieczeń). To nie ten czarny jest winny, zarażając je mimo pełnej wiedzy o swojej chorobie. Winny jest Michnik. "Pięknie opisała tę sprawę „Gazeta Wyborcza", mająca akurat największe zasługi w propagowaniu wszystkich tych postaw, na których roznosiciel HIV żerował". Michnik zaraził je HIV. Wszystkie. Nie ma możliwości, że te durne baby należały po prostu do warszawskiego tłumu, który ma joba na punkcie czarnych (naturalny biologiczny mechanizm włączania odmiennych genów do lokalnej puli). Poczytajcie trochę blogów takich dziewczyn, nietrudno się po nich zorientować, że jedna z drugą słowa "polityka" nawet napisać nie potrafi i chodzi im wyłącznie o czarny kawał mięcha. Ale to jest niemożliwe. Takich osób nie ma. Są tylko nieszczęsne ofiary dokonanego przez Michnika prania mózgu, które nie miały żadnego wyboru, żadnej wolnej woli, z których autor zdejmuje wszelką odpowiedzialność za konsekwencje swoich poczynań. I z nich, i ze sprawcy. Winny jest Michnik. Wszystkiemu. Po tym tekście ciężko nawet wymyślić tak absurdalne, pozbawione nawet kobiecej logiki oskarżenie, którego nasi, roznamiętnieni chorobą swojego Arcyzłoczyńcy publicyści, nie zdołali na niego rzucić. Trochę to obrzydliwe, trochę to żałosne. Na pewno niezwykle tchórzliwe.

Minęło półtora roku od chwili dojścia Kaczyńskich do władzy. Niczego na kształt Instytutu Gaucka w Polsce nie ma. Lustracja jest rozgrzebana, wiecznie w pracach, wiecznie w uchwałach, wiecznie w negocjacjach. Teczki znowu używane są jako broń. Dostęp do nich mają rządzący i nikt nie widzi nic dziwnego w premierze siedzącym na swojej teczce przez pół roku i grzebiącym w niej do woli, robiąc z nią co zechce bez niczyjej kontroli i dozoru. Teczki trafiają do dziwnych rąk, na podstawie dziwnych procedur lub ich braku. Jeśli za ważny historycznie i etycznie cel uznać przeprowadzenie sprawnej lustracji na zasadzie dostępu do informacji przez wszystkich obywateli III RP, z dobrze finansowanym i sprawnym IPN, to tego celu nikt nawet nie spróbował osiągnąć. Schorowany Michnik jako siła polityczna już nie istnieje, Gazeta Wyborcza jest ciężko ranna. Na kogo teraz zwali się winę? Przecież na pewno winnych nie należy szukać w lustrze, to nigdy my, to zawsze jacyś Oni.

W sumie głupie pytanie. I Radio Maryja i LPR świetnie wiedzą kto jest winny. Wszystkiemu. Zawsze. Na pewno nie Polacy, prawda?



czwartek, 25 stycznia 2007

Banda idiotów

Pisałem już o pożytecznych idiotach, tym razem czas zabrać się za prawdziwych idiotów. A tych mamy pod dostatkiem. Przypadek pierwszy – Ludwik Dorn. Mój absolutny faworyt, bajkopisarz i sympatyczny niegdyś człowiek, który jest podręcznikowym przykładem na totalną sodówkę. Dowód na to, że byle kto nie powinien iść do rządu. Czemu akurat o nim piszę? Ano bo to on najmocniej wyraża pogląd swojej partii frustratów, iż z powodów proceduralnych należy HGW usunąć ze stolca wiadomego. Idiotyzm w czystej postaci. Jak można wydawać kilkaset tysięcy złotych z naszych, bądź co bądź pieniędzy (zwracam się do płacących podatki rzecz jasna) na powtórzenie wyborów, których wynik i tak jest z góry wiadomy?! Przecież po takiej żałosnej przepychance Warszawiacy zagłosują na Hankę z czystej złośliwości – na przekór PiSowi. I dobrze zrobią, chociaż to słaby polityk. Więc tenże Dorn chce wywalić demokratycznie wybranego prezydenta największego miasta w Polsce, bo tenże spóźnił się z jakimś rozliczeniem o dwa dni. A gdzie dobro publiczne? Gdzie adekwatność kary? Została w kuluarach niestety.



Drugi idiota, a raczej idiotka to, rzecz jasna sama HGW. Zawsze uważałem, że wymiana Zyty na Hankę była tak opłacalnym transferem, jak nie przymierzając Szewczenko w Chelsea. I teraz się to potwierdziło. Partia pani Hanki, przez dobre pół roku walczyła o zwycięstwo w Warszawie, debatowała, robiła wiece, przekonywała, wszystko po to, żeby Hanka spóźniła się dwa dni z jakimś oświadczeniem. Nie miała czasu? Głowa ją bolała? Ja rozumiem, że zapomina wójt gminy Kłaj, albo radny ze Swoszowic, ale prezydent polskiej stolicy? Gdyby głupota miała skrzydła, jak to się popularnie mawia...


Idiota trzeci – Lipiec. Minister Sportu, który zawiesza zarząd PZPN (i bardzo dobrze), tylko po to, aby odwiesić go po tygodniu. Co się przez ten tydzień zmieniło? Nic. UEFA od razu uprzedzała – polska ustawa w punkcie dającym możliwość odwołania szefa związku sportowego jest niezgodna z ich regulaminem. Wiedzieli o tym wszyscy, z ministrem Lipcem na czele. Nagle zdziwienie – jak to niezgodna? Zupełnie, jak w tym clipie – jak to zamknięta? Daj śrubokręt. W tym wypadku rolę śrubokrętu ma odegrać Zibi Boniek, któremu ufam mniej więcej tak jak Gosiewskiemu czy Dornowi. Więc Lipiec wycofuje się z własnej decyzji ponieważ nastąpiła taka reakcja, jaka nastąpić musiała. Prawda, że ładne?


Ale to jeszcze nie koniec korowodu przygłupów. Pierwszeństwo w nim należy się prezesowi Kolatorowi. Zdecydowanie oscarowa rola – u nas korupcja? Nas, bohaterów – prądem? Niemożliwe. „Nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej”– grzmiał z telewizora sympatyczny pan Gienek. „Byłem w szoku, jak dowiedziałem się o aresztowaniu Wita Ż.” Szczególnie, że Zibi spotkawszy tydzień przed tym wydarzeniem Witka zapytał się go: „Witek, Ty jeszcze na wolności?” No ale Kolator nie wiedział. Dodatkowo zabłysnął fantastycznym stwierdzeniem: „Ależ ja walczę z korupcją! Wie pan ile ja pozwów o zniesławienia złożyłem?” Przeciw dziennikarzom, warto dodać. Gdyby były sportowo-polityczne złote maliny to ma jak w banku.


No i last but not least mojej dzisiejszej wyliczanki – spec od Podatku Bykowego, półgłówek jakich mało – Piłka Marian. Tym razem Maniek zajął się delegalizowaniem pornografii. Już pal sześć czy to dobry pomysł, zależy kto ma do tego jakie podejście – liczy się argumentacja. Otóż Piłka powiedział tak: „Łatwo dostępna pornografia działa antywychowawczo, zwłaszcza na młodzież w okresie dojrzewania.” Ergo nie sama pornografia jest zła, lecz jej wpływ na młodych. Co więc należy zrobić, żeby młodzi nie mieli do niej dostępu? Zakazać wszystkim. Prawda, że idiota? To jest mniej więcej tak, jakby z powodu zwalczania palenia u nieletnich, zakazać wszystkim palenia fajek, albo z racji wychowania w trzeźwości zabronić dorosłemu człowiekowi kupowania piwa. Oczywiście jest dodatkowy smaczek całej sytuacji. Otóż Maniek nie zauważył, że kilkanaście lat temu powstał taki ciekawy wynalazek... czekajcie, jak on się nazywał... o, już mam – Internet. Chociaż zaraz, może się mylę, może drogi pan Marian wie o co come on, tylko ma w planach ocenzurować dostęp do sieci? Niczym w Chinach, słowo sex nie będzie wchodziło na klawiaturze, a x w ogóle zostanie z niej usunięty. A może sprawdzi u paru milionów użytkowników sieci ustawienia filtra rodzinnego? O, to jest pomysł, byłaby praca dla kolegów – chodziliby po domach i sprawdzali. Całkiem jak Józek z Kobierzyna, ale ten spuszczał tylko u ludzi wodę (najczęściej u Mariusza Stója, ciekawe czy Piłka go zna). Widzę zresztą pewne podobieństwo pomiędzy Mańkiem a Józkiem. Znowu czeka nas wspaniałe widowisko, czyli orzekanie co pornografią jest a co nie jest. Jak bierze z połykiem to jest a jak się brzydzi to erotyka – co Wy na takie kryterium? Inna rzecz, że dlaczego to rozróżniać? Przecież deprawacja młodzieży polega na tym, że oglądając pornosy mają uprzedmiotowienie kobiety i obraz seksu sprowadzony do fizyczności (ciekawy przykład daje kolega Mariana z ZChNu, który namiętnie jeździ na dziwki – tam z pewnością jest miejsce na miłość). A kiedy oglądają erotyki to nie? Czyż chodząca na czworakach Kim Basinger nie jest uprzedmiotowiona? Czy filmy bez zbliżeń pokazujące seks, dajmy na to w windzie, z przygodnie napotkaną osobą, nie sprowadza stosunku do fizyczności? No sprowadza przecież. Więc zakażmy również propagowania erotyki! Oto mój postulat, wyrzućmy 9 i pół tygodnia i inne obrzydlistwa. Ha, może trzeba przyjrzeć się całej branży filmowej, wszak w wielu filmach roi się od scen przygodnego seksu. Takie „Nic śmiesznego” Koterskiego, przecież Adaś wali się tam z kim popadnie! Na półkę won. „Gwiezdne wojny” – to jest dopiero skandal, tam mamy przecież miłość kazirodczą! Na Boga, jak tak można. Won na półkę. I tak ad mortem usrandum. Miłej zabawy panie Marianie.

poniedziałek, 8 stycznia 2007

Pożyteczni idioci

Tak, tak – temat znany, Korwin Mikke pisze o tym często, zmienia się tylko podmiot owego określenia. Kto jest nim tym razem?

Co by nie mówić o Radiu Maryja, było ono zawsze sojusznikiem w walce o lustrację w Polsce. Większość z was pewnie pamięta wojnę o lustrację, którą GW wraz z Intelektualistami prowadziła z Ciemnogrodem. Wojnę, którą (niestety) wygrała. W ostatnich latach, jednak udało się coś ruszyć, okazało się, że można lustrować i świat się nie zawali. Wreszcie ktoś głośno zaczął mówić, że skoro udało się w Czechom i Niemcom to może udać się też w naszym kraju. Więc lustracja znowu odżyła i bardzo dobrze, myślę sobie bo przecież jak zrobiłeś w życiu coś podłego to się do tego przyznaj. W tej właśnie walce radio Ojca Dyrektora było sojusznikiem. Fakt, że niewygodnym, niczym Lepper dla Kaczyńskich, ale jednak ta sama strona barykady. Dopóki lustracja nie dotknęła swojego człowieka. Już wszyscy wiedzą zapewne do czego piję. Arcybiskup Wielgus – swój człowiek w episkopacie, konserwatysta w kościelnej wierchuszce. Niestety, przy okazji kłamca i TW. No i co teraz robi Ojciec Tadeusz? Nie poświęca, swojego człowieka, w imię sprawy, lecz sprawę w imię koleżeńskiej solidarności – "chwała nam i naszym kolegom – chujom precz". "Chujami" są dziennikarze, już wiemy, że to „medialni terroryści” i czarne sotnie. Nagle mamy dziką lustrację. Co ciekawe: doszło do osobliwego zjednoczenia głosów GW i RM, jakby jeden maryjno-lewacki chór, śpiewający „ciemno wszędzie, głucho wszędzie, dzika lustracja zaraz będzie!”. Kto gra na czyim boisku, warto spytać? Czy to GW jest „na wyjeździe” pomagając RM czy na odwrót? Odpowiedź jest prosta niczym laska niewidomego – Ojciec Rydzyk ze swoją ekipą wpadł na agorowe włości. Oni tylko nastawią jupitery i już wiadomo o co „come on”. Każdy jest za lustracją dopóki nie dotknie jego środowiska. Dotknęło konserwatystów kościelnych, to są przeciw. „A nie mówiliśmy”? Stasiński z Wielowiejską zacierają ręce (pewnie zapytacie czemu nie Michnik? Ten jest zajęty piciem z Urbanem rzecz jasna, ciężko o podzielność uwagi przy takim kompanie). Niestety cały antylustracyjny potok idiotyzmów, który wyciekł z radia M. oraz z Dziennika Naszego, zostanie odpowiednio wykorzystany. Nie teraz - teraz GW jest zbyt cwana, żeby wprost się do tego odnosić, ale za parę miesięcy to już inna sprawa będzie. Będzie czas na analizy i wypowiedzi mądrych głów. Wtedy RM wróci na stare pozycje – będzie tropić Ubeków, TW oraz oczywiście Żydów i masonów. Rzecz jasna ich fanatyczne brygady nie zauważą żadnego rozdźwięku. Ale reszta tak. To niestety kolejny gol strzelony do lustracyjnej bramki, gol do tego samobójczy i niezbyt ładnej urody. Miejmy nadzieję, że jeśli nie honorowy to jedynie zmniejszający rozmiary ich porażki.

Osobnym tematem jest wystąpienie naszego prymasa. To już jest kompletny dramat. Najpierw podczas pasterki mówi, w wielkim uproszczeniu pisząc, że światu zagrażają głód, wojny i… lustracja w Polsce. Potem zamiast ukorzyć się przed papieżem, wychodzi na ambonę i do tych radiomaryjnych tłumów krzyczy: „Dzisiaj dokonał się nad arcybiskupem sąd. Cóż to za sąd? Na podstawie świstków, dokumentów trzeci raz odbijanych.” A moherowa publika klaszcze (swoją drogą osobliwe zachowanie jak na kościół, już tylko brakowało piłkarskich okrzyków: „jesteśmy z wami, prałaci jesteśmy z wami”). Do tego całego żenującego spektaklu radiomaryjnego, Wybiórczego, do tego steku kłamstw arcypasterza dochodzi skandaliczne przemówienie prymasa Polski. Prawdopodobnie ostatniego w historii prymasa. I pomyśleć, że na to wszystko z wysokości musi patrzeć jego wielki poprzednik – kardynał Wyszyński. Smutne czasy.