wtorek, 10 kwietnia 2007

I stało się słowo.

Strasznie długo nic nie pisałem. Próbowałem, słowo. Rzecz w tym, że obojętne mi ostatnio wszystko, o czym pisałem dotąd (proszę o przecierpienie tego i następnego akapitu, wpis nie jest o polityce). Polityka.. mój Boże, jakie to nudne. Polska polityka tak jak ją widzę upodobniła się w jednej cesze do angielskiej - rozmyła się jakakolwiek różnica między wrogimi obozami. W Anglii wybór jest między New Labour i New New Labour. Za parę lat będzie między New New Labour i New New New Labour. Nawet chomika na amfetaminie się tym nie podekscytuje.

W Polsce to samo. PiS? SLD? LPR? Żadnej różnicy. Zupełnie żadnej. Czy swoją mizerią intelektualną i brakiem jakiejkolwiek etyki popisuje się Kaczyński, czy Miller, czy przewały robią swojaki z SLD czy swojaki z PiS - gdzie różnica? O CBA wszyscy wiedzieli, że będzie prywatnym batem na niekolegów. I jest. Wielka niespodzianka. Geremek chciał stracić mandat, to straci. O jej. Chwała nam i naszym kolegom. Nic, nic nowego, nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby mnie zainteresować. Chocholi taniec w rytm zapętlonej Międzynarodówki. Nuda śmiertelna.

Odpoczywam ostatnio od fantastyki, siedzę znowu w historii. Przeczytałem książkę Aviego Schlaima "Iron Wall" - rzecz o historii izraelskiej dyplomacji. Ta napisana przez Żyda książka jest ciężkim ciosem, czy właściwie monstrualnym mordobiciem dla kogoś, kto darzy sympatią Izrael. Moja sympatia przetrwała, ale ledwo ledwo. Gdyby taki na przykład Gibson zrobił film o USS Liberty... mógłby ją dobić. Przerobiłem później (po raz setny chyba) "Fiasko" Lema... trochę serca do tego nie miałem, Lem za często w tej powieści wali głupoty, za często się powtarza. I w końcu - po przydługim autoapologetycznym wstępie - to, o czym chciałem naprawdę napisać.

Lester pożyczył mi (i polecił) "Goodbye to All That" Roberta Gravesa. Pierwsze kilka stron uderzyło mnie jak młotem. Jaką potęgą jest jednak słowo pisane i jak potrafi człowieka przeszyć na raz w wielu głupotach, które głosił, podeptać je w jednej chwili! Ta rzecz zmiażdżyła mi generalnie długo utrzymywaną opinię o języku angielskim. Opinia owa, co z zadufaniem idioty głosiłem wielokrotnie była taka: języki słowiańskie jako opisowe nadają się do literatury. Języki germańskie jako bardziej zwięzłe nadają się do techniki. Piękny widok (jak wschód słońca nad polem martwych prawników) lepiej opisać po polsku, angielski się do tego nie nadaje. Jednocześnie nie masz nad angielski jeśli kto chce umieścić napisy nad śluzą powietrzną, czy skomentować kod źródłowy czegośtam. Proste "tailfin" zamiast "statecznik pionowy", "airlock" zamiast "śluzy powietrznej" i tak dalej. Głosiłem więc, że angielski jako język do literatury generalnie się nie nadający stawia autorowi o wiele wyższe wymagania. Trzeba geniuszu na miarę Tolkiena, czy Miltona Johna żeby coś z tego języka wykrzesać, zaś z miernej powieści angielskiej można zrobić przyzwoitą po prostu tłumacząc ją na polski. Matko Boska, jaką mam ochotę walnąć sobie w pysk.

W sumie nawet nie muszę. "Goobye to All That" to książka, która już mnie walnęła. Prosty, cudowny angielski, tak absolutnie czarujący, że czytając pierwszą stronę zamarłem na chodniku i pozwoliłem odjechać autobusowi. Tolkiena miałem za artystę, na miłość boską, tego sprawnego rzemieślnika od elfów, krasnoludów i podobnych pierdół. Całe moje głupie gadanie wzięło się najzwyczajniej w świecie z nieznajomości literatury angielskiej. Przeczytałem tony Pratchettów, Eriksonów, różnych Tolkienów i Clancych - słoma, siano. To jak wnioskować o języku w którym tworzył Prus, czy Lem na podstawie, nie wiem, Sapkowskiego. Robert Graves upokorzył mnie jak dawno nie byłem upokorzony. On i częściowo ludzie których opisuje. Niańka, która go wychowywała oznajmiła jego rodzicom w pierwszej rozmowie: "Emily Dykes is my name; England is my nation; Netheravon is my dwelling-place; and Christ is my salvation.". Zdarza się wam czasem takie uczucie jakby proste słowa uderzyły w was z potęgą młota parowego?

I znowu to zadziwienie nad siłą z którą autor potrafi zawładnąć czytelnikiem. Pamiętam siebie ostrzegającego znajomych przed publicystyką Oriany Fallaci. Doskonała rzecz, ale niezwykle niebezpieczna w tym, że niezwykle łatwo od czytania panny Fallaci stracić zupełnie i z kretesem własne poglądy i przyjąć bezkrytycznie te należące do niej. Sam wstęp (bo to wciąż kilkadziesiąt pierwszych stron) do "Goodbye to All That" budzi we mnie straszną nostalgię do czasów i ludzi których nigdy nie znałem. To nie wydaje się celem autora, pisze o czasach swojego dzieciństwa ze swoim normalnym lekkim czarem, prostym, tak ujmującym mnie stylem, przedstawiając je raczej przez pryzmat złych doświadczeń które wbiły mu się w pamięć niż przez różowe szkiełko "a za moich czasów". Ale świat tam opisany przemawia z większą potęgą niż jakiekolwiek wydumane światy fantasy, wydając się przy tym bardziej obcym i zadziwiającym niż one. Niczego nowego się od Gravesa nie dowiedziałem, ale to jak to zostało podane potrafi we mnie wywołać niemal bolesną chęć cofnięcia się w czasie do owej krainy na krańcu tęczy którą widzę w jego opowieści. Bardzo ciężko jest zachować własną obiektywną wiedzę o paskudnym nieraz obliczu owych czasów, nawet kiedy owo oblicze sam autor wskazuje oskarżycielskim palcem.

I rzecz, którą Robert Graves uświadomił mi dobitnie, coś, co spowodowało we mnie niemal rozpacz przy lekturze tych pierwszych stron... nigdy nie będę dobrze pisał. Mogę być w miarę sprawnym rzemieślnikiem, ale ta zupełna podległość słowa jaką demonstruje jest zupełnie poza moim zasięgiem.

Ech, czuję, że źle się do tego zabrałem. Każdy człowiek ma jakieś spektrum gustów ze szczególnie wrażliwymi punktami. Są na przykład słowa, których sama potęga przejmuje mnie dreszczem i które czasem sobie jak głupek powtarzam, bawiąc się ich energią. W te moje czułe punkty uderza autobiografia Gravesa, wpasowana dokładnie w mój gust i dlatego tak mnie porażająca - jakby została napisana dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że dla kogoś innego to może być nuda, lub po prostu nic specjalnego. Nie chciałbym w czytelniku, który być może po tę książkę sięgnie rozbudzać nadziei na jakieś objawienie - takiej nadziei nie sprosta żaden autor. Zbyt się chyba zachwycam. Ale ciężko mi się nie zachwycać kiedy w czasie lektury mam w sobie to samo wrażenie, które przykuło mnie jako dziecko do kiepskiego telewizora pokazującego balet wahadłowca przy "Nad Pięknym Modrym Dunajem". Nawet nie mogę uczciwie tej książki polecić - przecież za kilkanaście stron może stać się pospolita, albo nawet paskudna. Po prostu musiałem swoje pierwsze wrażenia przelać na cyfrowy papier. Mam nadzieję napisać więcej kiedy skończę lekturę.


4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rzeczywiscie Graves jest pisarzem tak niezwyklym, ze nie sposob go chyba z nikim innym porownac. Uwielbiam jego ksiazki. Co jakis czas odkrywam kolejna i wtedy znowu nie moge przez jakis czas czytac nic innego. Mam nadzieje, ze kiedys dorwe jakas w orginale.

Anonimowy pisze...

Nawiązując do wpisu Ceza.
Czytając książki przetłumaczone najczęściej przychodzi nam podziwiać kunszt autora i tłumacza.

Czytałam dwa przekłady "Władcy Pierścieni - drużyny pierścienia".
Pierwszy pewnego małżeństwa, drugi pewnej pani.
Usilne spolszczanie pewnych nazw "Bilbo Bagosz z Bagoszna" nie jest zbyt udanym zabiegiem.

Podobnie jak dzieło życia Macieja Słomczyńskiego - "Ulisses" jest uważane za jeden z najlepszych przekładów literatury zagranicznej.
Dla mnie za trudny.
To bolało.

Wracając do notki z bloga.
Nie jestem w stanie jeszcze tak rozumieć literatury angielskiej by ocenić ją tak wnikliwie jak uczynił to autor.
Wiem natomiast co to znaczy uderzyć czytelnika.
Czasami sami nie zdajemy sobie sprawy kiedy książka przechodzi przez pewne etapy fabuły i kończy się.
Tak nagle.. Popłynęliśmy z nią, byliśmy rozpieszczani, potrzebowaliśmy jej treści, śniła nam się.

Słowo pisane ma potężną siłę.
Rzadko się na nią nabieram, ale kiedy w to wchodzę - zostaję aż do samego końca.
2-3 doby.

Lubię ten stan.

Anonimowy pisze...

Ja w kwestii formalnej, poczepiam się:

"I stało się słowo."

Ono się nie stało, panie erudyto. ;-) Słowo było na początku, czyli od zawsze (por. J 1,1) :-)))

Unknown pisze...

"Na początku było Słowo
I słowo było u Boga
I Bogiem było Słowo"

Księga Rodzaju :]